sobota, 20 sierpnia 2011

GR11 hasta la vista


Camping Aneto- Benasque- Barcelona

 

Ostatnie trzy kilometry z plecakami pokonaliśmy między polem kempingowym a Benasque, skąd mieliśmy dostać się autobusem do Barcelony. W Benasque okazało się, że na autobus trzeba będzie poczekać kilka godzin, zatem nasze kroki skierowaliśmy do szynku z tapas. Jedliśmy i piliśmy, jakbyśmy chcieli wyprzeć z pamięci dietę ostatnich tygodni: na śniadanie nieskomplikowane chorizo, zazwyczaj z czerstwym pieczywem, na obiadokolację zgrzebny kuskus z pasztetem. Plus porcje czekolady jako słodki doping. Teraz zaś hulanki, swawole. Oliwki, patatas bravas, tapas przeróżnej maści, a do tego koniecznie czerwone wino. Delicje! Za obżarstwo przyszło nam oczywiście zapłacić później w czasie podróży do Barcelony. Za każdym razem, kiedy autobus wchodził w zakręt (a wchodził programowo często, bo droga serpentynami się wiła), nasze żołądki były poddawane próbie wytrzymałości. Wydawało się, iż kierujemy się raczej w stronę Rygi niż Barcelony.

Powróciwszy na miasto łono, poczuliśmy się jak rybki akwariowe, które utraciły kontakt z bazą. Powietrze było duszne, gęste i lepkie. Ilość ludzi pędzących po chodnikach i sznury aut przesuwające się po ulicach przyprawiały nas o ból głowy. Po tym brutalnym zderzeniu z cywilizacją, pobyt w Pirenejach wydawał się być jedynie pięknym snem, z którego niestety przyszło się obudzić. Przyrzekliśmy sobie wtedy: Pireneje, we will be back!

 

piątek, 19 sierpnia 2011

GR11 Dzień szesnasty


Refugio d'Angliòs (2220m) - Camping Aneto

 

Świstaki zmykały na nasz widok o poranku idących w stronę wschodzącego słońca. Zapach rześkiego górskiego powietrza przepleciony z zapachem zroszonej trawy przyjemnie łaskotał nozdrza. Skalista wysokość gór nakazywała nabożną ciszę i skupienie.



W takiej atmosferze kroczyliśmy kamienistym szlakiem pnącym się na przełęcz Collado de Ballibierna (2710m). Kiedy osiągnęliśmy tę wysokość, usiedliśmy. Z wrażenia. Przed nami rozpostarła się przestrzeń granitowych pasm górskich. Zdawała się nie mieć początku ni końca. Uwodziła i ostrzegała. Swym majestatem dowodziła ludzkiej marności...


Tutaj podjęliśmy decyzję, że Pico de Aneto (najwyższy szczyt Pirenejów) pozostanie przez nas nie zdobyty w tym roku. Każde z nas wykryło u siebie pierwsze symptomy niedyspozycji fizycznej. Plecaki ciążyły z każdym krokiem. I wstyd się trochę przyznać, ale tęskno nam było za cywilizacją. Tak więc, uznaliśmy, że wędrówkę GR11 dokończymy przy innej okazji. Zaczęliśmy niniejszym marsz powrotny w stronę pola kempingowego Aneto, skąd potem mieliśmy się dostać do Barcelony.

Szlak wiódł już tylko w dół przez doliny z zimnymi taflami polodowcowych jezior. Zbocza z każdym obniżeniem terenu traciły swoją ubogą skalną trawiastość na rzecz coraz bujniejszej roślinności. Minęliśmy dumny Pico de Aneto rzucając mu usprawiedliwiające spojrzenia.

W okolicach Puen de Coroners (1980m) zaczęły pojawiać się grupki piechurów, znak nieomylny, że do parkingu było już niedaleko. My, ostatni odcinek wiodący na pole kempingowe, pokonaliśmy na nogach, wysupłując resztki sił ze zmęczonych jestestw. Jednak przy zaporze ( pogubiliśmy znaki, także wędrówkę zakończyliśmy z ekstra przebiegiem.

Pole kempingowe Aneto na pierwszy rzut oka wyglądało niepozornie. Dopiero, kiedy recepcjonistka wręczyła nam plan kempingu, dotarło do nas, że znaleźliśmy się w ogrodzonym miasteczku z własną infrastrukturą oraz innymi instytucjami, których żądny jest człowiek skazany na kontakt z naturą (basen, restauracja, sklep i inne instytucje). Rozbiliśmy się w sąsiedztwie sąsiadów Czechów i podążyliśmy czym prędzej na pod prysznic, żeby zmyć z siebie kurz, pot i znój. Czyści jak jeziora polodowcowe udaliśmy się na do kempingowej restauracyjki na cafe con leche. Delektowaliśmy się tym cudownym napojem i porządkowaliśmy wspomnienia. Jeszcze nie docierała do nas świadomość, że nasza włóczęga po Pirenejach dobiegła już końca....

czwartek, 18 sierpnia 2011

GR11 Dzień piętnasty


Lac Rius - Refugio d'Angliòs (2220m)

 

Poranek przywitał nas ołowianym spojrzeniem i burzowymi pomrukami. Wkrótce krople deszczu poczęły bębnić o taflę jeziora. Niespodziewana zmiana pogody uwięziła nas w namiocie, na szczęście na krótko i wkrótce mogliśmy, zebrawszy swój przenośny dobytek, ruszyć dalej. d. trochę utyskiwał, jako zwyczajowy nosiciel namiotu, bo po deszczu został obdarzony dodatkowymi kilogramami.

Ścieżką biegnącą wzdłuż jeziora doszliśmy do Port de Rius (2355m). Z tego miejsca szlak prowadził w dół aż do samego Refugi Saint Nicoalu. Trzeba było jednak bacznie patrzeć pod nogi, bo na zygzakowatej drodze roiło się od mokrych kamiorów, kamieni, kamyczków, na których można było łatwo stracić równowagę.

Słońce łaskawie wyjrzało zza deszczowych chmur, kiedy mijaliśmy schronisko Saint Nicoalu. Na odpoczynek zatrzymaliśmy się dopiero kilka kilometrów za nim, przy zaporze Embalse de Senet (Moralets) (1435m) mając za sobą prawie 900 metrowe zejście. Zaś w perspektywie pokonanie niemal podobnego odcinka, tylko, że w górę. Zapowiadało się ciężkie popołudnie, dlatego też ociągaliśmy się z wyruszeniem w dalszą drogę.

Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Nasze niepokoje związane z tym etapem wędrówki okazały się niepotrzebne. Owszem, szlak wiódł przez zalesione zbocze ostro w górę, ale jego stromizna w pewnym sensie skracała jego dystans. Tak więc wdrapaliśmy się na przełęcz w żwawym tempie i bez specjalnego zmęczenia. Ha. Po prawie dwóch tygodniach nasze boskie ciała najwyraźniej nabrały tężyzny i krzepkości.

Impet, z jakim się poruszaliśmy, został skutecznie zredukowany przez silny wiatr w dolinie, w której usadowiło się Refugio d'Angliòs. Tutaj wyszło na jaw znużenie i wyczerpanie długą wędrówką. Jednogłośnie podjęliśmy decyzję o nocowaniu w refugi, jako że żadne z nas nie objawiało entuzjazmu do rozbicia namiotu. Maciupkie schronisko, kiedyś zapewne przystań dla pastuszków, pachniało drewnem i górami. Przytuliło nie tylko nas, ale i hiszpańską parę, która maraton GR11 chciała zamknąć w 28 dni za cenę pokrwawionych pięt i naciągniętych mięśni.


Odgłosy trzeszczących desek i skowyt wiatru nad schroniskiem ukołysały nas szybko do snu.

środa, 17 sierpnia 2011

GR11 Dzień czternasty


Refugi de Colomers (2115m) – Lac Rius

 

Obudził nas jutrzenki blask. Wyruszyliśmy bez szemrania, bo zapowiadał się kolejny piękny dzień wśród gór skalistych i wysokich. Dreptaliśmy nieśpiesznie przez cały odcinek aż do Refugi dera Restanca (2010m), jakoże droga była usłana kamieniami i łatwo było koziołka wywinąć. Bliżej schroniska na ścieżce zaroiło się od jednodniowych turystów, więc na nich też trzeba było uważać.


W samo południe stanęliśmy nad jeziorem, opodal którego przycupnęło Refugi dera Restanca. Uznaliśmy, że w takich pięknych okolicznościach fauny i flory należy nam się odpoczynek i poczęstunek. Albumowy widok podziałał na nas hipnotyzująco i usypiająco. Podobnie odczucia towarzyszyły także licznym grupom niedzielnych turystów, którzy zalegali pokotem wokół jeziora. Dwóch takich piechurów, rodem z Francji, zagaiło nas półleżąc, co my takiego tutaj robimy z taaakimi wielkimi worami na plecach. Dla nich, podobne tygodniowe wyprawy z plecakiem i namiotem, były niczym wyprawy w kosmos. Jako spadkobiercy ducha tolerancji Rzeczpospolitej Obojga Narodów, wykazaliśmy się postawą uprzejmą i wyrozumiałą i nie szczędziliśmy odpowiedzi na francuskie pytania z pogranicza absurdu.


W końcu wyruszyliśmy w dalszą drogę. Bez specjalnego ładu i składu, zwłaszcza, że ścieżka obfitowała w kamienie utrudniające miarowy marsz. No i słońce jak zwykle bezpardonowo przypuszczało świetlny szturm. Na szczęście przesuwające się obok krajobrazy były w stanie odwrócić naszą uwagę od skwaru i znoju.


Kiedyśmy zatrzymali się na wysokości jeziora Lac Rius, przebrzmiała nona. Mieliśmy trochę czasu w zapasie, żeby dotrzeć do Refugi Sant Nicolau (1653m), gdzie planowaliśmy dzisiejszy nocleg. Jednak argumenty estetyczne przeważyły nad strategicznymi. Zeszliśmy ze ścieżki na brzeg jeziora i w miejscu, w którym jakiś poczciwy człek skonstruował kamienny wiatrołap, postanowiliśmy zabiwakować.


Rozpakowaliśmy podróżne manatki i wskoczyliśmy w zimną toń jeziora. Najwyraźniej nasze blade dyferencjały zadziałały jak latarnia morska wysyłająca sygnały świetlne statkom, bo po kilku minutach kąpieli ujrzeliśmy trzy persony porzucające ścieżkę i kierujące się w naszą stronę. Jak się wkrótce okazało, była to francuska rodzinka, która mając do dyspozycji otaczające nas hektary przestrzeni, postanowiła wybrać nasze towarzystwo. Przyszli, rozsiedli się trzy metry dalej, ani me, ani be, ani kukuryku. Po jakiejś godzinie poszli precz. No cóż. Ci Francuzi są jacyś inni.

Potem trwała już tylko cisza i spokój aż do samego rana.

wtorek, 16 sierpnia 2011

GR11 Dzień trzynasty


Espot (1320m) – Refugi de Colomers (2115m)

 

Kiedy ranne wstały zorze odbyliśmy poranny rytuał, który po dwunastu dniach w podróży, moglibyśmy odczyniać z zamkniętymi oczami. Wypoczęci, wykąpani, wyspani prorokowaliśmy udany dzień. Lepszej pogody nie przepowiedziałaby nawet Omena Mensah. Nie pozostało nam nic innego, tylko dziarskim krokiem wyruszyć na spotkanie z nową przygodą.


Do przejścia mieliśmy dzisiaj porządny kawałek trasy. Pierwszy etap ciągnął się aż do Estany de Sant Maurici (1920m), gdzie przystanęliśmy na obowiązkową kontemplację widoków. Oraz sesję fotograficzną.



Za Estany de Ratera (2130m) zrobiło się jakby przestrzenniej. Coraz mniej dało się widzieć turystów, którzy nie chcieli za bardzo oddalać się od przystanku dla jeepów. Szliśmy cały czas trzymając dziarskie tempo mimo iż trzeba było stąpać uważnie, bo ścieżki kręte, kamieniste, co chwilę idące w górę, to opadające w dół.




Zatrzymaliśmy się na dłużej dopiero przy jeziorze Lac Obago (2236m). Zzuliśmy buty i wetknęliśmy zmęczone stopy w wodę, burząc jej krystaliczną toń i ustalony rytm dnia żyjących w niej małych rybek. d. dał się im nawet podgryzać w palce. Mnie takie poufałości nie interesowały.

Od Lac Obago do Refugi de Colomers dzielił nas już tylko rzut beretem. Zanim zdecydowaliśmy się na marsz przez zaporę w stronę schroniska, odbiliśmy ze szlaku, żeby sprawdzić propozycję noclegową Paula Lucii. Jaskinia, o której pisał w przewodniku okazała się być zaśmieconym bagniskiem. W tej sytuacji najsensowniejesze wydało się podejście pod refugi i tam znalezienie miejsca na biwak. Plan ten, jakże doskonały w swej prostocie, pokrzyżowała informacja uzyskana w refugi o zakazie rozbijania się przy schronisku. Pomimo oficjalnego zakazu biwakowania w Pirenejach istnieje furtka dla strudzonego wędrowca, który może rozstawić swój namiot po 20:00 a zwinąć go o świcie. Tak też uczyniliśmy w miejscu położonym kwadrans od schroniska. Wiało tego wieczoru okrutnie, więc pozwoliliśmy sobie na luksus zaparzenia wody, żeby przyrządzić krem z kury. Prymus targaliśmy ze sobą od dnia pierwszego, ale jak dotąd obowiązywał zakaz jego używania. d. bowiem, jako strażnik ognia, w trosce o naszą przyszłość na szlaku reglamentował porcje wrzątku.

Widok z punktu noclegowego mieliśmy przedni. Zasnęliśmy szybko ukołysani przez dzwonki krów (owiec).

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

GR11 Dzień dwunasty

Espot

 

Przykazanie nakazuje dzień święty święcić. I tako, i my uczyniliśmy zatrzymując się w Espocie na jeszcze jeden dzień. Co prawda wynudziliśmy się jak mopsy, bo po jakiejś dwudziestej kawie i czterdziestym croissancie, nawet mops wszystkich mopsów, by się poddał.

Snuliśmy się po mieścinie bezładnie, co jakiś czas zachodząc do lokalnych sklepików, żeby skomponować menu na kolejne dni bez cywilizacji. W trakcie tych somnabulicznych pielgrzymek wyrobiliśmy własną opinię o Espocie, który trochę przywodził nam skojarzenia z Zakopanem. Co prawda Zakopane mniejszych rozmiarów, bez wypłowiałego misia oraz wszędobylskiego zakopiańskiego kiczu. Za to z wypachnionymi, odzianymi na bogato niedzielnymi turystami, którzy swoją przygodę z naturą przeżywali w jeepach kursujących między miasteczkiem, a pomnikami przyrody.

niedziela, 14 sierpnia 2011

GR11 Dzień jedenasty


Estaon (1240m) – Espot (1320m)

 

Nocleg można było zakwalifikować jako luksusowy, bo w czterech ścianach, w pościeli, nie mówiąc już o wczorajszej królewskiej uczcie. Gorzej na tle wieczerzy wypadło śniadanie, złożone ze smętnego pasztetu, suchej bagietki i jednego pomidora.

Trochę ociężale, ze względu na nadprogramową zawartość żołądków, ruszyliśmy wreszcie w trasę. Na przełęcz Coll de Calvo (2207m) wydrałowaliśmy w nawet przyzwoitym czasie.

Tutaj na chwilę zatrzymaliśmy się, żeby przekąsić małe co nieco i popatrzeć z nadzieją przed siebie. A z nostalgią za siebie. Według noty umieszczonej w przewodniku Paula Lucii wynikało, że dzisiejszy odcinek miał być najbardziej wymagający z całego wachlarza dni GR11, tak więc z pewnymi obawami kontynuowaliśmy marsz. W trakcie zejścia nadal nie wiedzieliśmy, co autor przewodnika miał na myśli, jak i osoba odpowiedzialna za biało-oznaczenie trasy. Szlak był w tym miejscu jak Józek. Pojawiał się i znikał.


W końcu udało się d. odnaleźć właściwy trop i szliśmy dalej wąską ścieżkę wśród chaszczy aż do wierzchołka zbocza kończącego się w wiosce Dorve. Zanim tam dotarliśmy, przeszliśmy zdającą się nie mieć końca drogę przez mękę, klucząc po zboczu, które im bliżej sioła, tym bardziej przypominało zorane przez owce pastwisko. Samo Dorve składało się z małego odrestaurowanego kościółka i kilku opuszczonych, na poły zrujnowanych domostw.

Krótki odpoczynek i dalej w drogę ze słońcem złośliwie szczypiącym w łydki. Przed nami we wczesnopopołudniowym żarze, majaczył się kolejny etap marszu, La Guingeta (945m). Tutaj przy bocadillo con jamon serrano oraz cafe con leche rozstrzygnął się dylemat, zabiwakować czy iść dalej do Espotu. Decyzja o tym, że podążamy dalej, już za miasteczkiem została zakwestionowana przez pogodę. Najpierw zaczął padać, a potem lać deszcz i tak przez godzinę aż do Jou (1306m). Wystąpienie opadów w jakimś sensie usprawiedliwiło zabranie ze sobą przeciwdeszczowych kurtek, spodni i grubych foliowych worków na śmieci, do których codziennie upychaliśmy nasz podróżny dobytek.

Szło nam się pysznie, bo po prawie równym. No i sił dodawał wędrówki kres, który nastąpił w porze dojrzałego popołudnia. Na miejsce spoczynku wybraliśmy pole kempingowe Camping Solau, na którym pobrali od nas 15 euro i 30 centów za noc. Po rozbiciu namiotu, obowiązkowej toalecie, wystroiliśmy się paradnie, bo na kolacje do miasta szliśmy. Niestety skusiliśmy się na promocyjny zestaw w restauracji, która miała serwować typowe dla regionu dania. Łakomstwo, rzecz jasna nie popłaca i za grzech obżarstwa ukarani zostaliśmy paskudną zgagą.