Refugio d'Angliòs (2220m) - Camping Aneto
Świstaki
zmykały na nasz widok o poranku idących w stronę wschodzącego
słońca. Zapach rześkiego górskiego powietrza przepleciony z
zapachem zroszonej trawy przyjemnie łaskotał nozdrza. Skalista
wysokość gór nakazywała nabożną ciszę i skupienie.
W
takiej atmosferze kroczyliśmy kamienistym szlakiem pnącym się na
przełęcz Collado de Ballibierna (2710m). Kiedy osiągnęliśmy tę
wysokość, usiedliśmy. Z wrażenia. Przed nami rozpostarła się
przestrzeń granitowych pasm górskich. Zdawała się nie mieć
początku ni końca. Uwodziła i ostrzegała. Swym majestatem
dowodziła ludzkiej marności...
Tutaj
podjęliśmy decyzję, że Pico de Aneto (najwyższy szczyt
Pirenejów) pozostanie przez nas nie zdobyty w tym roku. Każde z nas
wykryło u siebie pierwsze symptomy niedyspozycji fizycznej. Plecaki
ciążyły z każdym krokiem. I wstyd się trochę przyznać, ale
tęskno nam było za cywilizacją. Tak więc, uznaliśmy, że
wędrówkę GR11 dokończymy przy innej okazji. Zaczęliśmy
niniejszym marsz powrotny w stronę pola kempingowego Aneto, skąd
potem mieliśmy się dostać do Barcelony.
Szlak
wiódł już tylko w dół przez doliny z zimnymi taflami
polodowcowych jezior. Zbocza z każdym obniżeniem terenu traciły
swoją ubogą skalną trawiastość na rzecz coraz bujniejszej
roślinności. Minęliśmy dumny Pico de Aneto rzucając mu
usprawiedliwiające spojrzenia.
W
okolicach Puen de Coroners (1980m) zaczęły pojawiać się grupki
piechurów, znak nieomylny, że do parkingu było już niedaleko. My,
ostatni odcinek wiodący na pole kempingowe, pokonaliśmy na nogach,
wysupłując resztki sił ze zmęczonych jestestw. Jednak przy
zaporze ( pogubiliśmy znaki, także wędrówkę zakończyliśmy z
ekstra przebiegiem.
Pole
kempingowe Aneto na pierwszy rzut oka wyglądało niepozornie.
Dopiero, kiedy recepcjonistka wręczyła nam plan kempingu, dotarło
do nas, że znaleźliśmy się w ogrodzonym miasteczku z własną
infrastrukturą oraz innymi instytucjami, których żądny jest
człowiek skazany na kontakt z naturą (basen, restauracja, sklep i
inne instytucje). Rozbiliśmy się w sąsiedztwie sąsiadów Czechów
i podążyliśmy czym prędzej na pod prysznic, żeby zmyć z siebie
kurz, pot i znój. Czyści jak jeziora polodowcowe udaliśmy się na
do kempingowej restauracyjki na cafe con leche. Delektowaliśmy się
tym cudownym napojem i porządkowaliśmy wspomnienia. Jeszcze nie
docierała do nas świadomość, że nasza włóczęga po Pirenejach
dobiegła już końca....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz