piątek, 19 sierpnia 2011

GR11 Dzień szesnasty


Refugio d'Angliòs (2220m) - Camping Aneto

 

Świstaki zmykały na nasz widok o poranku idących w stronę wschodzącego słońca. Zapach rześkiego górskiego powietrza przepleciony z zapachem zroszonej trawy przyjemnie łaskotał nozdrza. Skalista wysokość gór nakazywała nabożną ciszę i skupienie.



W takiej atmosferze kroczyliśmy kamienistym szlakiem pnącym się na przełęcz Collado de Ballibierna (2710m). Kiedy osiągnęliśmy tę wysokość, usiedliśmy. Z wrażenia. Przed nami rozpostarła się przestrzeń granitowych pasm górskich. Zdawała się nie mieć początku ni końca. Uwodziła i ostrzegała. Swym majestatem dowodziła ludzkiej marności...


Tutaj podjęliśmy decyzję, że Pico de Aneto (najwyższy szczyt Pirenejów) pozostanie przez nas nie zdobyty w tym roku. Każde z nas wykryło u siebie pierwsze symptomy niedyspozycji fizycznej. Plecaki ciążyły z każdym krokiem. I wstyd się trochę przyznać, ale tęskno nam było za cywilizacją. Tak więc, uznaliśmy, że wędrówkę GR11 dokończymy przy innej okazji. Zaczęliśmy niniejszym marsz powrotny w stronę pola kempingowego Aneto, skąd potem mieliśmy się dostać do Barcelony.

Szlak wiódł już tylko w dół przez doliny z zimnymi taflami polodowcowych jezior. Zbocza z każdym obniżeniem terenu traciły swoją ubogą skalną trawiastość na rzecz coraz bujniejszej roślinności. Minęliśmy dumny Pico de Aneto rzucając mu usprawiedliwiające spojrzenia.

W okolicach Puen de Coroners (1980m) zaczęły pojawiać się grupki piechurów, znak nieomylny, że do parkingu było już niedaleko. My, ostatni odcinek wiodący na pole kempingowe, pokonaliśmy na nogach, wysupłując resztki sił ze zmęczonych jestestw. Jednak przy zaporze ( pogubiliśmy znaki, także wędrówkę zakończyliśmy z ekstra przebiegiem.

Pole kempingowe Aneto na pierwszy rzut oka wyglądało niepozornie. Dopiero, kiedy recepcjonistka wręczyła nam plan kempingu, dotarło do nas, że znaleźliśmy się w ogrodzonym miasteczku z własną infrastrukturą oraz innymi instytucjami, których żądny jest człowiek skazany na kontakt z naturą (basen, restauracja, sklep i inne instytucje). Rozbiliśmy się w sąsiedztwie sąsiadów Czechów i podążyliśmy czym prędzej na pod prysznic, żeby zmyć z siebie kurz, pot i znój. Czyści jak jeziora polodowcowe udaliśmy się na do kempingowej restauracyjki na cafe con leche. Delektowaliśmy się tym cudownym napojem i porządkowaliśmy wspomnienia. Jeszcze nie docierała do nas świadomość, że nasza włóczęga po Pirenejach dobiegła już końca....

Brak komentarzy: