niedziela, 14 sierpnia 2011

GR11 Dzień jedenasty


Estaon (1240m) – Espot (1320m)

 

Nocleg można było zakwalifikować jako luksusowy, bo w czterech ścianach, w pościeli, nie mówiąc już o wczorajszej królewskiej uczcie. Gorzej na tle wieczerzy wypadło śniadanie, złożone ze smętnego pasztetu, suchej bagietki i jednego pomidora.

Trochę ociężale, ze względu na nadprogramową zawartość żołądków, ruszyliśmy wreszcie w trasę. Na przełęcz Coll de Calvo (2207m) wydrałowaliśmy w nawet przyzwoitym czasie.

Tutaj na chwilę zatrzymaliśmy się, żeby przekąsić małe co nieco i popatrzeć z nadzieją przed siebie. A z nostalgią za siebie. Według noty umieszczonej w przewodniku Paula Lucii wynikało, że dzisiejszy odcinek miał być najbardziej wymagający z całego wachlarza dni GR11, tak więc z pewnymi obawami kontynuowaliśmy marsz. W trakcie zejścia nadal nie wiedzieliśmy, co autor przewodnika miał na myśli, jak i osoba odpowiedzialna za biało-oznaczenie trasy. Szlak był w tym miejscu jak Józek. Pojawiał się i znikał.


W końcu udało się d. odnaleźć właściwy trop i szliśmy dalej wąską ścieżkę wśród chaszczy aż do wierzchołka zbocza kończącego się w wiosce Dorve. Zanim tam dotarliśmy, przeszliśmy zdającą się nie mieć końca drogę przez mękę, klucząc po zboczu, które im bliżej sioła, tym bardziej przypominało zorane przez owce pastwisko. Samo Dorve składało się z małego odrestaurowanego kościółka i kilku opuszczonych, na poły zrujnowanych domostw.

Krótki odpoczynek i dalej w drogę ze słońcem złośliwie szczypiącym w łydki. Przed nami we wczesnopopołudniowym żarze, majaczył się kolejny etap marszu, La Guingeta (945m). Tutaj przy bocadillo con jamon serrano oraz cafe con leche rozstrzygnął się dylemat, zabiwakować czy iść dalej do Espotu. Decyzja o tym, że podążamy dalej, już za miasteczkiem została zakwestionowana przez pogodę. Najpierw zaczął padać, a potem lać deszcz i tak przez godzinę aż do Jou (1306m). Wystąpienie opadów w jakimś sensie usprawiedliwiło zabranie ze sobą przeciwdeszczowych kurtek, spodni i grubych foliowych worków na śmieci, do których codziennie upychaliśmy nasz podróżny dobytek.

Szło nam się pysznie, bo po prawie równym. No i sił dodawał wędrówki kres, który nastąpił w porze dojrzałego popołudnia. Na miejsce spoczynku wybraliśmy pole kempingowe Camping Solau, na którym pobrali od nas 15 euro i 30 centów za noc. Po rozbiciu namiotu, obowiązkowej toalecie, wystroiliśmy się paradnie, bo na kolacje do miasta szliśmy. Niestety skusiliśmy się na promocyjny zestaw w restauracji, która miała serwować typowe dla regionu dania. Łakomstwo, rzecz jasna nie popłaca i za grzech obżarstwa ukarani zostaliśmy paskudną zgagą.

Brak komentarzy: