Estaon (1240m) – Espot (1320m)
Nocleg
można było zakwalifikować jako luksusowy, bo w czterech ścianach,
w pościeli, nie mówiąc już o wczorajszej królewskiej uczcie.
Gorzej na tle wieczerzy wypadło śniadanie, złożone ze smętnego
pasztetu, suchej bagietki i jednego pomidora.
Trochę
ociężale, ze względu na nadprogramową zawartość żołądków,
ruszyliśmy wreszcie w trasę. Na przełęcz Coll de Calvo (2207m)
wydrałowaliśmy w nawet przyzwoitym czasie.
Tutaj
na chwilę zatrzymaliśmy się, żeby przekąsić małe co nieco i
popatrzeć z nadzieją przed siebie. A z nostalgią za siebie. Według
noty umieszczonej w przewodniku Paula Lucii wynikało, że dzisiejszy
odcinek miał być najbardziej wymagający z całego wachlarza dni
GR11, tak więc z pewnymi obawami kontynuowaliśmy marsz. W trakcie
zejścia nadal nie wiedzieliśmy, co autor przewodnika miał na
myśli, jak i osoba odpowiedzialna za biało-oznaczenie trasy. Szlak
był w tym miejscu jak Józek. Pojawiał się i znikał.
W
końcu udało się d. odnaleźć właściwy trop i szliśmy dalej
wąską ścieżkę wśród chaszczy aż do wierzchołka zbocza
kończącego się w wiosce Dorve. Zanim tam dotarliśmy, przeszliśmy
zdającą się nie mieć końca drogę przez mękę, klucząc po
zboczu, które im bliżej sioła, tym bardziej przypominało zorane
przez owce pastwisko. Samo Dorve składało się z małego
odrestaurowanego kościółka i kilku opuszczonych, na poły
zrujnowanych domostw.
Krótki
odpoczynek i dalej w drogę ze słońcem złośliwie szczypiącym w
łydki. Przed nami we wczesnopopołudniowym żarze, majaczył się
kolejny etap marszu, La Guingeta (945m). Tutaj przy bocadillo con
jamon serrano oraz cafe con leche rozstrzygnął się dylemat,
zabiwakować czy iść dalej do Espotu. Decyzja o tym, że podążamy
dalej, już za miasteczkiem została zakwestionowana przez pogodę.
Najpierw zaczął padać, a potem lać deszcz i tak przez godzinę
aż do Jou (1306m). Wystąpienie opadów w jakimś sensie
usprawiedliwiło zabranie ze sobą przeciwdeszczowych kurtek, spodni
i grubych foliowych worków na śmieci, do których codziennie
upychaliśmy nasz podróżny dobytek.
Szło
nam się pysznie, bo po prawie równym. No i sił dodawał wędrówki
kres, który nastąpił w porze dojrzałego popołudnia. Na miejsce
spoczynku wybraliśmy pole kempingowe Camping Solau, na którym
pobrali od nas 15 euro i 30 centów za noc. Po rozbiciu namiotu,
obowiązkowej toalecie, wystroiliśmy się paradnie, bo na kolacje do
miasta szliśmy. Niestety skusiliśmy się na promocyjny zestaw w
restauracji, która miała serwować typowe dla regionu dania.
Łakomstwo, rzecz jasna nie popłaca i za grzech obżarstwa ukarani
zostaliśmy paskudną zgagą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz