środa, 10 sierpnia 2011

GR11 Dzień siódmy


Refugi de Coma Pedrosa (2260m) - Àreu (1225m)

 

O świcie słońce wychyliło się zza gór, by powoli, w nabożnym skupieniu omieść swymi promieniami każdy fragment doliny (w swej gwiazdorskiej wspaniałomyślności wysuszyło namiot, dzięki czemu z plecaka d. ubyło parę kilogramów). Obserwowaliśmy ten swoisty teatr światła w niemym zachwycie, pragnąc, żeby czas zatrzymał się na dłużej. 

 
Nieskazitelnie niebieskie niebo obiecywało, że będzie dzisiaj łaskawe, co przyjęliśmy z wdzięcznością, bo w perspektywie mieliśmy długi dzień na nogach. Jak się okazało był baaaaardzo długi. Ale po kolei...


Wyruszyliśmy w doskonałych humorach, zachęcani przez rześkie powietrze i łagodne słońce. Trasa przewidziana na dzisiaj prowadziła do Àreu, obliczona według przewodnika Paula Lucii na kilka godzin marszu. Pierwsze podejście wyniosło nas na spotkanie z małym stadem wysokopiennych koni. Zwłaszcza ten prezentował się dumnie...


Się szło się dalej mijając krystalicznie czyste jeziora. Na wysokości jednego z nich zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby pogawędzić z belgijskim studentem, który podążał w stronę Morza Śródziemnego. Belg, mając za sobą już kilka przygód z GR11, udzielił nam pożytecznych wskazówek. Szkoda, żeśmy spotkali go dopiero teraz, a nie jakieś parę dni wcześniej, bo pewnie nie przeklinalibyśmy tak często na nasz ekwipunek.


Zanim się obejrzeliśmy, już byliśmy na przełęczy Portella de Baiau (2757m), z której rozpościerał się fenomenalny widok na dolinę poniżej. W dali można było zobaczyć srebrzący się punkcik, którym potem okazał się być blaszany refugi, okiełznany przed ucieczką z miejsca stalowymi linami.



Zejście z przełęczy zaczęliśmy, kiedy w Radiowej Jedynce nadawano hejnał z Wieży Mariackiej. Po pierwszych krokach w dół, zorientowałam się, że mój los może mieć ten sam koniec, co żywot hejnalisty. Czyli marny. Co prawda Paul Lucia przebąkiwał w przewodniku o stromym osuwisku przy wejściu na przełęcz (analogicznie dla nas przy zejściu), ale te uwagi na papierze nie wyglądały tak groźnie, jak w rzeczywistości. Piarg szedł niemalże pionowo w dół i trzeba było ostrożnie stawiać kijki i stopy, żeby całość nie omsknęła się i nie runęła w siną dal (sine były głazy, kamienie, drobinki skalne u podnóża żlebu). W połowie drogi moja tolerancja wobec narodów świata zmniejszyła się o sympatię dla nacji francuskiej, której przedstawiciele próbowali dokonać zamachu na mój żywot, bez empatii napierając moim torem w górę i nie zważając na moje piruety z plecakiem i kijkami. Koszmarne zejście trwało jeszcze godzinę, ale dużo więcej czasu musiało upłynąć, zanim przestały trząść się moje łydki. Tylko d. dzielnie kroczył naprzód służąc mi werbalnym supportem i lojalnie oglądając się za siebie czy aby na pewno jeszcze idę.



Najwyraźniej w gwiazdach było zapisane, że moja kaźń ma mieć tego dnia rozmiar epopei, bo z każdym krokiem było już tylko gorzej. Trasa, która według przewodnika miała zająć około 4 godzin, wydłużyła się do 9. Co prawda, nie była wymagająca, obniżała się łagodnie przez spokojne doliny, ale wystawiała nas na intensywnie prażące słońce. Szliśmy tracąc entuzjazm wprost proporcjonalnie do zasobów wody i jedzenia, które ze sobą wzięliśmy. Upalne słońce odebrało mi najwyraźniej także rozum, ponieważ zapomniałam posmarować się kremem z filtrem, a kiedy już to uczyniłam, było już za późno i pierwsze bąble zaczęły pojawiać się na powierzchni łydek. W takich okolicznościach dowlekliśmy się na pole kempingowe w Àreu (za przyjemność noclegu dwóch osób z namiotem zapłaciliśmy 16,5 euro). Wówczas fazę początkową udaru słonecznego miałam już dawno za sobą. Dopiero następnego dnia dane mi było odzyskać formę młodej bogini...

Brak komentarzy: