Refugi de Coma Pedrosa (2260m) - Àreu (1225m)
O
świcie słońce wychyliło się zza gór, by powoli, w nabożnym
skupieniu omieść swymi promieniami każdy fragment doliny (w swej
gwiazdorskiej wspaniałomyślności wysuszyło namiot, dzięki czemu
z plecaka d. ubyło parę kilogramów). Obserwowaliśmy ten swoisty
teatr światła w niemym zachwycie, pragnąc, żeby czas zatrzymał
się na dłużej.
Nieskazitelnie
niebieskie niebo obiecywało, że będzie dzisiaj łaskawe, co
przyjęliśmy z wdzięcznością, bo w perspektywie mieliśmy długi
dzień na nogach. Jak się okazało był baaaaardzo długi. Ale po
kolei...
Wyruszyliśmy
w doskonałych humorach, zachęcani przez rześkie powietrze i
łagodne słońce. Trasa przewidziana na dzisiaj prowadziła do Àreu,
obliczona według przewodnika Paula Lucii na kilka godzin marszu.
Pierwsze podejście wyniosło nas na spotkanie z małym stadem
wysokopiennych koni. Zwłaszcza ten prezentował się dumnie...
Się
szło się dalej mijając krystalicznie czyste jeziora. Na wysokości
jednego z nich zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby pogawędzić z
belgijskim studentem, który podążał w stronę Morza
Śródziemnego. Belg, mając za sobą już kilka przygód z GR11,
udzielił nam pożytecznych wskazówek. Szkoda, żeśmy spotkali go
dopiero teraz, a nie jakieś parę dni wcześniej, bo pewnie nie
przeklinalibyśmy tak często na nasz ekwipunek.
Zanim
się obejrzeliśmy, już byliśmy na przełęczy Portella de Baiau
(2757m), z której rozpościerał się fenomenalny widok na dolinę
poniżej. W dali można było zobaczyć srebrzący się punkcik,
którym potem okazał się być blaszany refugi, okiełznany przed
ucieczką z miejsca stalowymi linami.
Zejście
z przełęczy zaczęliśmy, kiedy w Radiowej Jedynce nadawano hejnał
z Wieży Mariackiej. Po pierwszych krokach w dół, zorientowałam
się, że mój los może mieć ten sam koniec, co żywot hejnalisty.
Czyli marny. Co prawda Paul Lucia przebąkiwał w przewodniku o
stromym osuwisku przy wejściu na przełęcz (analogicznie dla nas
przy zejściu), ale te uwagi na papierze nie wyglądały tak groźnie,
jak w rzeczywistości. Piarg szedł niemalże pionowo w dół i
trzeba było ostrożnie stawiać kijki i stopy, żeby całość nie
omsknęła się i nie runęła w siną dal (sine były głazy,
kamienie, drobinki skalne u podnóża żlebu). W połowie drogi moja
tolerancja wobec narodów świata zmniejszyła się o sympatię dla
nacji francuskiej, której przedstawiciele próbowali dokonać
zamachu na mój żywot, bez empatii napierając moim torem w górę
i nie zważając na moje piruety z plecakiem i kijkami. Koszmarne
zejście trwało jeszcze godzinę, ale dużo więcej czasu musiało
upłynąć, zanim przestały trząść się moje łydki. Tylko d.
dzielnie kroczył naprzód służąc mi werbalnym supportem i
lojalnie oglądając się za siebie czy aby na pewno jeszcze idę.
Najwyraźniej
w gwiazdach było zapisane, że moja kaźń ma mieć tego dnia
rozmiar epopei, bo z każdym krokiem było już tylko gorzej. Trasa,
która według przewodnika miała zająć około 4 godzin, wydłużyła
się do 9. Co prawda, nie była wymagająca, obniżała się łagodnie
przez spokojne doliny, ale wystawiała nas na intensywnie prażące
słońce. Szliśmy tracąc entuzjazm wprost proporcjonalnie do
zasobów wody i jedzenia, które ze sobą wzięliśmy. Upalne słońce
odebrało mi najwyraźniej także rozum, ponieważ zapomniałam
posmarować się kremem z filtrem, a kiedy już to uczyniłam, było
już za późno i pierwsze bąble zaczęły pojawiać się na
powierzchni łydek. W takich okolicznościach dowlekliśmy się na
pole kempingowe w Àreu
(za przyjemność noclegu dwóch osób z namiotem zapłaciliśmy 16,5
euro). Wówczas fazę początkową udaru słonecznego miałam już
dawno za sobą. Dopiero następnego dnia dane mi było
odzyskać formę młodej bogini...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz