Tavascan (1120m) – Estaon (1240m)
Raniutko,
zanim pierwsi mieszkańcy podnieśli powieki z zaspanych oczów,
opuściliśmy Tavascan. Nie chcieliśmy nadużywać ich domniemanej
gościnności. Bądź, co bądź, nie zapytaliśmy o zgodę na
biwakowanie na górce.
Chmury,
które zawisły na niebie wczorajszego wieczoru, dalej tam wisiały,
nie mając najwyraźniej pomysłu, co dalej ze sobą robić. Ani było
za ciepło, ani za zimno, w sam raz na wędrówkę, więc ruszyliśmy
ochoczo przed siebie. Zwłaszcza, że po prawie równym. Jak
powszechnie wiadomo, w górach równe szybko się kończy, a jeśli
ciągnie się dłużej, oznacza to, że będzie ostro pod górkę. I
tak właśnie było. Od Lleret (1381m) aż po Coll de Jou (1830m).
Słońce też przypomniało sobie o nas i ruszyło ze swą promienną
ofensywą. Lepcy od potu staliśmy się łatwym celem dla milionowych
zastępów much, które przyjęły za punkt honoru uprzykrzyć i
upstrzyć nam życie.
Za
Coll de Jou szlak wiódł już łagodnie w dół aż do samego
Estaonu, maciupkiej wioski z kościółkiem i placykiem. Na placyku
wieczorem miał odbyć się konkurs na najlepszą paellę.
Ostatecznie do fiesty nie doszło z powodu żywiołowej burzy, której
przyglądaliśmy się bez strachu zacumowani już w refugi.
Co
prawda zamiarowaliśmy rozbić się gdzieś za siołem, ale
wybraliśmy opcję noclegu z prysznicem, bo śmierdzieliśmy okrutnie
po całym dniu marszu. Pallars Sobira, ten przybytek dla wędrowców
w sezonie letnim prowadzi przesympatyczny señor,
który pozostałą część roku spędza gdzieś pod Barceloną.
Stamtąd sprowadza w pięciolitrowych butlach młode wino, które
następnie rozlewa we flaszki o mniejszym litrażu i sprzedaje za
euro czterdzieści amatorom tego trunku. Między innymi nam. W
połowie butelki dołączył do nas 64-letni Brytyjczyk, który w
pojedynkę przemierzał GR11, tyle że w kierunku odwrotnym do
naszego. Degustowaliśmy trunek, gwarzyliśmy o życiu, wszechświecie
i całej reszcie, czekając wieczerzy, której smaku i atmosfery do
końca życia nie zapomnimy. Do wieczornej strawy zasiadło całkiem
spore grono złożone z tramp pary, Brytyjczyka, trzech rodzin
katalońskich oraz gospodarzy refugi. Najpierw podano gazpacho, z
pomidorów z własnego ogródka, następnie quiche, sałatę, mięso
panierowane, a do niego pieczone bakłażany i cukinie. Wyborny był
też deser: pieczone jabłka z cynamonem, oblane karmelem, a tym,
którym mało było słodkości zaserwowano także puszystą babkę...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz