sobota, 13 sierpnia 2011

GR11 Dzień dziesiąty


Tavascan (1120m) – Estaon (1240m)

 

Raniutko, zanim pierwsi mieszkańcy podnieśli powieki z zaspanych oczów, opuściliśmy Tavascan. Nie chcieliśmy nadużywać ich domniemanej gościnności. Bądź, co bądź, nie zapytaliśmy o zgodę na biwakowanie na górce.


Chmury, które zawisły na niebie wczorajszego wieczoru, dalej tam wisiały, nie mając najwyraźniej pomysłu, co dalej ze sobą robić. Ani było za ciepło, ani za zimno, w sam raz na wędrówkę, więc ruszyliśmy ochoczo przed siebie. Zwłaszcza, że po prawie równym. Jak powszechnie wiadomo, w górach równe szybko się kończy, a jeśli ciągnie się dłużej, oznacza to, że będzie ostro pod górkę. I tak właśnie było. Od Lleret (1381m) aż po Coll de Jou (1830m). Słońce też przypomniało sobie o nas i ruszyło ze swą promienną ofensywą. Lepcy od potu staliśmy się łatwym celem dla milionowych zastępów much, które przyjęły za punkt honoru uprzykrzyć i upstrzyć nam życie.


Za Coll de Jou szlak wiódł już łagodnie w dół aż do samego Estaonu, maciupkiej wioski z kościółkiem i placykiem. Na placyku wieczorem miał odbyć się konkurs na najlepszą paellę. Ostatecznie do fiesty nie doszło z powodu żywiołowej burzy, której przyglądaliśmy się bez strachu zacumowani już w refugi.



Co prawda zamiarowaliśmy rozbić się gdzieś za siołem, ale wybraliśmy opcję noclegu z prysznicem, bo śmierdzieliśmy okrutnie po całym dniu marszu. Pallars Sobira, ten przybytek dla wędrowców w sezonie letnim prowadzi przesympatyczny señor, który pozostałą część roku spędza gdzieś pod Barceloną. Stamtąd sprowadza w pięciolitrowych butlach młode wino, które następnie rozlewa we flaszki o mniejszym litrażu i sprzedaje za euro czterdzieści amatorom tego trunku. Między innymi nam. W połowie butelki dołączył do nas 64-letni Brytyjczyk, który w pojedynkę przemierzał GR11, tyle że w kierunku odwrotnym do naszego. Degustowaliśmy trunek, gwarzyliśmy o życiu, wszechświecie i całej reszcie, czekając wieczerzy, której smaku i atmosfery do końca życia nie zapomnimy. Do wieczornej strawy zasiadło całkiem spore grono złożone z tramp pary, Brytyjczyka, trzech rodzin katalońskich oraz gospodarzy refugi. Najpierw podano gazpacho, z pomidorów z własnego ogródka, następnie quiche, sałatę, mięso panierowane, a do niego pieczone bakłażany i cukinie. Wyborny był też deser: pieczone jabłka z cynamonem, oblane karmelem, a tym, którym mało było słodkości zaserwowano także puszystą babkę...

Brak komentarzy: