Barcelona - Puigcerda (1202m) - Refugio de Malniu (2138m).
Śpieszno
nam było w Pireneje wielce, więc zerwaliśmy się skoro świt, żeby
pognać na dworzec autobusowy. Pośpiech wynikał też z obaw, że
będziemy narażeni na jakieś perturbacje czyhające na
zagranicznego turystę w Barcelonie. Nic z tych rzeczy. Bez problemu
nabyliśmy bilety do Puigcerdy w automacie biletowym i mając jeszcze
zapas czasu, zasiedliśmy w dworcowej kafeterii na śniadanie (cafe
con leche i croissanty, mniam mniam), gdzie gwarzyliśmy o różnicach
cywilizacycjnych w kontekście PKS a hiszpański jego odpowiednik...
Parę
godzin później wysypaliśmy się z autobusu w Puigcerdzie i żeby
na szlak nie wyruszać o pustym żołądku, skusiliśmy się na cafe
con leche i kanapki w restauracji nieopodal dworca. Pojawienie się
w niej miejscowego księdza na wodę mineralną i oliwki,
potraktowaliśmy jako dobry znak na dalszą drogę, w którą
niespiesznie z powodu niebotycznego upału wreszcie ruszyliśmy.
Szliśmy
i szliśmy, czasem błądząc, bo biało-czerwone poziome paski
charakterystyczne dla GR11, pojawiały się i znikały, a mapa też
nie grzeszyła dokładnością (GR11, La Senda Pirenaica, Prames
S.A., wydanie hiszpańskojęzyczne). Wyschnięci na wiór, a zarazem
spoceni jak wiewiórki pod wieczór dotarliśmy do Refugio de Malniu.
Szybciutko uiściliśmy wymagane opłaty (4 euro za osobę), w
ekspresowym tempie rozbiliśmy namiot, próbując znaleźć miejsce
wolne od zasuszonych krowich placków. Sprawców nie było widać,
ale słychać, a jakże, długo w ciemną noc się dało...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz