sobota, 20 sierpnia 2011

GR11 hasta la vista


Camping Aneto- Benasque- Barcelona

 

Ostatnie trzy kilometry z plecakami pokonaliśmy między polem kempingowym a Benasque, skąd mieliśmy dostać się autobusem do Barcelony. W Benasque okazało się, że na autobus trzeba będzie poczekać kilka godzin, zatem nasze kroki skierowaliśmy do szynku z tapas. Jedliśmy i piliśmy, jakbyśmy chcieli wyprzeć z pamięci dietę ostatnich tygodni: na śniadanie nieskomplikowane chorizo, zazwyczaj z czerstwym pieczywem, na obiadokolację zgrzebny kuskus z pasztetem. Plus porcje czekolady jako słodki doping. Teraz zaś hulanki, swawole. Oliwki, patatas bravas, tapas przeróżnej maści, a do tego koniecznie czerwone wino. Delicje! Za obżarstwo przyszło nam oczywiście zapłacić później w czasie podróży do Barcelony. Za każdym razem, kiedy autobus wchodził w zakręt (a wchodził programowo często, bo droga serpentynami się wiła), nasze żołądki były poddawane próbie wytrzymałości. Wydawało się, iż kierujemy się raczej w stronę Rygi niż Barcelony.

Powróciwszy na miasto łono, poczuliśmy się jak rybki akwariowe, które utraciły kontakt z bazą. Powietrze było duszne, gęste i lepkie. Ilość ludzi pędzących po chodnikach i sznury aut przesuwające się po ulicach przyprawiały nas o ból głowy. Po tym brutalnym zderzeniu z cywilizacją, pobyt w Pirenejach wydawał się być jedynie pięknym snem, z którego niestety przyszło się obudzić. Przyrzekliśmy sobie wtedy: Pireneje, we will be back!

 

piątek, 19 sierpnia 2011

GR11 Dzień szesnasty


Refugio d'Angliòs (2220m) - Camping Aneto

 

Świstaki zmykały na nasz widok o poranku idących w stronę wschodzącego słońca. Zapach rześkiego górskiego powietrza przepleciony z zapachem zroszonej trawy przyjemnie łaskotał nozdrza. Skalista wysokość gór nakazywała nabożną ciszę i skupienie.



W takiej atmosferze kroczyliśmy kamienistym szlakiem pnącym się na przełęcz Collado de Ballibierna (2710m). Kiedy osiągnęliśmy tę wysokość, usiedliśmy. Z wrażenia. Przed nami rozpostarła się przestrzeń granitowych pasm górskich. Zdawała się nie mieć początku ni końca. Uwodziła i ostrzegała. Swym majestatem dowodziła ludzkiej marności...


Tutaj podjęliśmy decyzję, że Pico de Aneto (najwyższy szczyt Pirenejów) pozostanie przez nas nie zdobyty w tym roku. Każde z nas wykryło u siebie pierwsze symptomy niedyspozycji fizycznej. Plecaki ciążyły z każdym krokiem. I wstyd się trochę przyznać, ale tęskno nam było za cywilizacją. Tak więc, uznaliśmy, że wędrówkę GR11 dokończymy przy innej okazji. Zaczęliśmy niniejszym marsz powrotny w stronę pola kempingowego Aneto, skąd potem mieliśmy się dostać do Barcelony.

Szlak wiódł już tylko w dół przez doliny z zimnymi taflami polodowcowych jezior. Zbocza z każdym obniżeniem terenu traciły swoją ubogą skalną trawiastość na rzecz coraz bujniejszej roślinności. Minęliśmy dumny Pico de Aneto rzucając mu usprawiedliwiające spojrzenia.

W okolicach Puen de Coroners (1980m) zaczęły pojawiać się grupki piechurów, znak nieomylny, że do parkingu było już niedaleko. My, ostatni odcinek wiodący na pole kempingowe, pokonaliśmy na nogach, wysupłując resztki sił ze zmęczonych jestestw. Jednak przy zaporze ( pogubiliśmy znaki, także wędrówkę zakończyliśmy z ekstra przebiegiem.

Pole kempingowe Aneto na pierwszy rzut oka wyglądało niepozornie. Dopiero, kiedy recepcjonistka wręczyła nam plan kempingu, dotarło do nas, że znaleźliśmy się w ogrodzonym miasteczku z własną infrastrukturą oraz innymi instytucjami, których żądny jest człowiek skazany na kontakt z naturą (basen, restauracja, sklep i inne instytucje). Rozbiliśmy się w sąsiedztwie sąsiadów Czechów i podążyliśmy czym prędzej na pod prysznic, żeby zmyć z siebie kurz, pot i znój. Czyści jak jeziora polodowcowe udaliśmy się na do kempingowej restauracyjki na cafe con leche. Delektowaliśmy się tym cudownym napojem i porządkowaliśmy wspomnienia. Jeszcze nie docierała do nas świadomość, że nasza włóczęga po Pirenejach dobiegła już końca....

czwartek, 18 sierpnia 2011

GR11 Dzień piętnasty


Lac Rius - Refugio d'Angliòs (2220m)

 

Poranek przywitał nas ołowianym spojrzeniem i burzowymi pomrukami. Wkrótce krople deszczu poczęły bębnić o taflę jeziora. Niespodziewana zmiana pogody uwięziła nas w namiocie, na szczęście na krótko i wkrótce mogliśmy, zebrawszy swój przenośny dobytek, ruszyć dalej. d. trochę utyskiwał, jako zwyczajowy nosiciel namiotu, bo po deszczu został obdarzony dodatkowymi kilogramami.

Ścieżką biegnącą wzdłuż jeziora doszliśmy do Port de Rius (2355m). Z tego miejsca szlak prowadził w dół aż do samego Refugi Saint Nicoalu. Trzeba było jednak bacznie patrzeć pod nogi, bo na zygzakowatej drodze roiło się od mokrych kamiorów, kamieni, kamyczków, na których można było łatwo stracić równowagę.

Słońce łaskawie wyjrzało zza deszczowych chmur, kiedy mijaliśmy schronisko Saint Nicoalu. Na odpoczynek zatrzymaliśmy się dopiero kilka kilometrów za nim, przy zaporze Embalse de Senet (Moralets) (1435m) mając za sobą prawie 900 metrowe zejście. Zaś w perspektywie pokonanie niemal podobnego odcinka, tylko, że w górę. Zapowiadało się ciężkie popołudnie, dlatego też ociągaliśmy się z wyruszeniem w dalszą drogę.

Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Nasze niepokoje związane z tym etapem wędrówki okazały się niepotrzebne. Owszem, szlak wiódł przez zalesione zbocze ostro w górę, ale jego stromizna w pewnym sensie skracała jego dystans. Tak więc wdrapaliśmy się na przełęcz w żwawym tempie i bez specjalnego zmęczenia. Ha. Po prawie dwóch tygodniach nasze boskie ciała najwyraźniej nabrały tężyzny i krzepkości.

Impet, z jakim się poruszaliśmy, został skutecznie zredukowany przez silny wiatr w dolinie, w której usadowiło się Refugio d'Angliòs. Tutaj wyszło na jaw znużenie i wyczerpanie długą wędrówką. Jednogłośnie podjęliśmy decyzję o nocowaniu w refugi, jako że żadne z nas nie objawiało entuzjazmu do rozbicia namiotu. Maciupkie schronisko, kiedyś zapewne przystań dla pastuszków, pachniało drewnem i górami. Przytuliło nie tylko nas, ale i hiszpańską parę, która maraton GR11 chciała zamknąć w 28 dni za cenę pokrwawionych pięt i naciągniętych mięśni.


Odgłosy trzeszczących desek i skowyt wiatru nad schroniskiem ukołysały nas szybko do snu.

środa, 17 sierpnia 2011

GR11 Dzień czternasty


Refugi de Colomers (2115m) – Lac Rius

 

Obudził nas jutrzenki blask. Wyruszyliśmy bez szemrania, bo zapowiadał się kolejny piękny dzień wśród gór skalistych i wysokich. Dreptaliśmy nieśpiesznie przez cały odcinek aż do Refugi dera Restanca (2010m), jakoże droga była usłana kamieniami i łatwo było koziołka wywinąć. Bliżej schroniska na ścieżce zaroiło się od jednodniowych turystów, więc na nich też trzeba było uważać.


W samo południe stanęliśmy nad jeziorem, opodal którego przycupnęło Refugi dera Restanca. Uznaliśmy, że w takich pięknych okolicznościach fauny i flory należy nam się odpoczynek i poczęstunek. Albumowy widok podziałał na nas hipnotyzująco i usypiająco. Podobnie odczucia towarzyszyły także licznym grupom niedzielnych turystów, którzy zalegali pokotem wokół jeziora. Dwóch takich piechurów, rodem z Francji, zagaiło nas półleżąc, co my takiego tutaj robimy z taaakimi wielkimi worami na plecach. Dla nich, podobne tygodniowe wyprawy z plecakiem i namiotem, były niczym wyprawy w kosmos. Jako spadkobiercy ducha tolerancji Rzeczpospolitej Obojga Narodów, wykazaliśmy się postawą uprzejmą i wyrozumiałą i nie szczędziliśmy odpowiedzi na francuskie pytania z pogranicza absurdu.


W końcu wyruszyliśmy w dalszą drogę. Bez specjalnego ładu i składu, zwłaszcza, że ścieżka obfitowała w kamienie utrudniające miarowy marsz. No i słońce jak zwykle bezpardonowo przypuszczało świetlny szturm. Na szczęście przesuwające się obok krajobrazy były w stanie odwrócić naszą uwagę od skwaru i znoju.


Kiedyśmy zatrzymali się na wysokości jeziora Lac Rius, przebrzmiała nona. Mieliśmy trochę czasu w zapasie, żeby dotrzeć do Refugi Sant Nicolau (1653m), gdzie planowaliśmy dzisiejszy nocleg. Jednak argumenty estetyczne przeważyły nad strategicznymi. Zeszliśmy ze ścieżki na brzeg jeziora i w miejscu, w którym jakiś poczciwy człek skonstruował kamienny wiatrołap, postanowiliśmy zabiwakować.


Rozpakowaliśmy podróżne manatki i wskoczyliśmy w zimną toń jeziora. Najwyraźniej nasze blade dyferencjały zadziałały jak latarnia morska wysyłająca sygnały świetlne statkom, bo po kilku minutach kąpieli ujrzeliśmy trzy persony porzucające ścieżkę i kierujące się w naszą stronę. Jak się wkrótce okazało, była to francuska rodzinka, która mając do dyspozycji otaczające nas hektary przestrzeni, postanowiła wybrać nasze towarzystwo. Przyszli, rozsiedli się trzy metry dalej, ani me, ani be, ani kukuryku. Po jakiejś godzinie poszli precz. No cóż. Ci Francuzi są jacyś inni.

Potem trwała już tylko cisza i spokój aż do samego rana.

wtorek, 16 sierpnia 2011

GR11 Dzień trzynasty


Espot (1320m) – Refugi de Colomers (2115m)

 

Kiedy ranne wstały zorze odbyliśmy poranny rytuał, który po dwunastu dniach w podróży, moglibyśmy odczyniać z zamkniętymi oczami. Wypoczęci, wykąpani, wyspani prorokowaliśmy udany dzień. Lepszej pogody nie przepowiedziałaby nawet Omena Mensah. Nie pozostało nam nic innego, tylko dziarskim krokiem wyruszyć na spotkanie z nową przygodą.


Do przejścia mieliśmy dzisiaj porządny kawałek trasy. Pierwszy etap ciągnął się aż do Estany de Sant Maurici (1920m), gdzie przystanęliśmy na obowiązkową kontemplację widoków. Oraz sesję fotograficzną.



Za Estany de Ratera (2130m) zrobiło się jakby przestrzenniej. Coraz mniej dało się widzieć turystów, którzy nie chcieli za bardzo oddalać się od przystanku dla jeepów. Szliśmy cały czas trzymając dziarskie tempo mimo iż trzeba było stąpać uważnie, bo ścieżki kręte, kamieniste, co chwilę idące w górę, to opadające w dół.




Zatrzymaliśmy się na dłużej dopiero przy jeziorze Lac Obago (2236m). Zzuliśmy buty i wetknęliśmy zmęczone stopy w wodę, burząc jej krystaliczną toń i ustalony rytm dnia żyjących w niej małych rybek. d. dał się im nawet podgryzać w palce. Mnie takie poufałości nie interesowały.

Od Lac Obago do Refugi de Colomers dzielił nas już tylko rzut beretem. Zanim zdecydowaliśmy się na marsz przez zaporę w stronę schroniska, odbiliśmy ze szlaku, żeby sprawdzić propozycję noclegową Paula Lucii. Jaskinia, o której pisał w przewodniku okazała się być zaśmieconym bagniskiem. W tej sytuacji najsensowniejesze wydało się podejście pod refugi i tam znalezienie miejsca na biwak. Plan ten, jakże doskonały w swej prostocie, pokrzyżowała informacja uzyskana w refugi o zakazie rozbijania się przy schronisku. Pomimo oficjalnego zakazu biwakowania w Pirenejach istnieje furtka dla strudzonego wędrowca, który może rozstawić swój namiot po 20:00 a zwinąć go o świcie. Tak też uczyniliśmy w miejscu położonym kwadrans od schroniska. Wiało tego wieczoru okrutnie, więc pozwoliliśmy sobie na luksus zaparzenia wody, żeby przyrządzić krem z kury. Prymus targaliśmy ze sobą od dnia pierwszego, ale jak dotąd obowiązywał zakaz jego używania. d. bowiem, jako strażnik ognia, w trosce o naszą przyszłość na szlaku reglamentował porcje wrzątku.

Widok z punktu noclegowego mieliśmy przedni. Zasnęliśmy szybko ukołysani przez dzwonki krów (owiec).

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

GR11 Dzień dwunasty

Espot

 

Przykazanie nakazuje dzień święty święcić. I tako, i my uczyniliśmy zatrzymując się w Espocie na jeszcze jeden dzień. Co prawda wynudziliśmy się jak mopsy, bo po jakiejś dwudziestej kawie i czterdziestym croissancie, nawet mops wszystkich mopsów, by się poddał.

Snuliśmy się po mieścinie bezładnie, co jakiś czas zachodząc do lokalnych sklepików, żeby skomponować menu na kolejne dni bez cywilizacji. W trakcie tych somnabulicznych pielgrzymek wyrobiliśmy własną opinię o Espocie, który trochę przywodził nam skojarzenia z Zakopanem. Co prawda Zakopane mniejszych rozmiarów, bez wypłowiałego misia oraz wszędobylskiego zakopiańskiego kiczu. Za to z wypachnionymi, odzianymi na bogato niedzielnymi turystami, którzy swoją przygodę z naturą przeżywali w jeepach kursujących między miasteczkiem, a pomnikami przyrody.

niedziela, 14 sierpnia 2011

GR11 Dzień jedenasty


Estaon (1240m) – Espot (1320m)

 

Nocleg można było zakwalifikować jako luksusowy, bo w czterech ścianach, w pościeli, nie mówiąc już o wczorajszej królewskiej uczcie. Gorzej na tle wieczerzy wypadło śniadanie, złożone ze smętnego pasztetu, suchej bagietki i jednego pomidora.

Trochę ociężale, ze względu na nadprogramową zawartość żołądków, ruszyliśmy wreszcie w trasę. Na przełęcz Coll de Calvo (2207m) wydrałowaliśmy w nawet przyzwoitym czasie.

Tutaj na chwilę zatrzymaliśmy się, żeby przekąsić małe co nieco i popatrzeć z nadzieją przed siebie. A z nostalgią za siebie. Według noty umieszczonej w przewodniku Paula Lucii wynikało, że dzisiejszy odcinek miał być najbardziej wymagający z całego wachlarza dni GR11, tak więc z pewnymi obawami kontynuowaliśmy marsz. W trakcie zejścia nadal nie wiedzieliśmy, co autor przewodnika miał na myśli, jak i osoba odpowiedzialna za biało-oznaczenie trasy. Szlak był w tym miejscu jak Józek. Pojawiał się i znikał.


W końcu udało się d. odnaleźć właściwy trop i szliśmy dalej wąską ścieżkę wśród chaszczy aż do wierzchołka zbocza kończącego się w wiosce Dorve. Zanim tam dotarliśmy, przeszliśmy zdającą się nie mieć końca drogę przez mękę, klucząc po zboczu, które im bliżej sioła, tym bardziej przypominało zorane przez owce pastwisko. Samo Dorve składało się z małego odrestaurowanego kościółka i kilku opuszczonych, na poły zrujnowanych domostw.

Krótki odpoczynek i dalej w drogę ze słońcem złośliwie szczypiącym w łydki. Przed nami we wczesnopopołudniowym żarze, majaczył się kolejny etap marszu, La Guingeta (945m). Tutaj przy bocadillo con jamon serrano oraz cafe con leche rozstrzygnął się dylemat, zabiwakować czy iść dalej do Espotu. Decyzja o tym, że podążamy dalej, już za miasteczkiem została zakwestionowana przez pogodę. Najpierw zaczął padać, a potem lać deszcz i tak przez godzinę aż do Jou (1306m). Wystąpienie opadów w jakimś sensie usprawiedliwiło zabranie ze sobą przeciwdeszczowych kurtek, spodni i grubych foliowych worków na śmieci, do których codziennie upychaliśmy nasz podróżny dobytek.

Szło nam się pysznie, bo po prawie równym. No i sił dodawał wędrówki kres, który nastąpił w porze dojrzałego popołudnia. Na miejsce spoczynku wybraliśmy pole kempingowe Camping Solau, na którym pobrali od nas 15 euro i 30 centów za noc. Po rozbiciu namiotu, obowiązkowej toalecie, wystroiliśmy się paradnie, bo na kolacje do miasta szliśmy. Niestety skusiliśmy się na promocyjny zestaw w restauracji, która miała serwować typowe dla regionu dania. Łakomstwo, rzecz jasna nie popłaca i za grzech obżarstwa ukarani zostaliśmy paskudną zgagą.

sobota, 13 sierpnia 2011

GR11 Dzień dziesiąty


Tavascan (1120m) – Estaon (1240m)

 

Raniutko, zanim pierwsi mieszkańcy podnieśli powieki z zaspanych oczów, opuściliśmy Tavascan. Nie chcieliśmy nadużywać ich domniemanej gościnności. Bądź, co bądź, nie zapytaliśmy o zgodę na biwakowanie na górce.


Chmury, które zawisły na niebie wczorajszego wieczoru, dalej tam wisiały, nie mając najwyraźniej pomysłu, co dalej ze sobą robić. Ani było za ciepło, ani za zimno, w sam raz na wędrówkę, więc ruszyliśmy ochoczo przed siebie. Zwłaszcza, że po prawie równym. Jak powszechnie wiadomo, w górach równe szybko się kończy, a jeśli ciągnie się dłużej, oznacza to, że będzie ostro pod górkę. I tak właśnie było. Od Lleret (1381m) aż po Coll de Jou (1830m). Słońce też przypomniało sobie o nas i ruszyło ze swą promienną ofensywą. Lepcy od potu staliśmy się łatwym celem dla milionowych zastępów much, które przyjęły za punkt honoru uprzykrzyć i upstrzyć nam życie.


Za Coll de Jou szlak wiódł już łagodnie w dół aż do samego Estaonu, maciupkiej wioski z kościółkiem i placykiem. Na placyku wieczorem miał odbyć się konkurs na najlepszą paellę. Ostatecznie do fiesty nie doszło z powodu żywiołowej burzy, której przyglądaliśmy się bez strachu zacumowani już w refugi.



Co prawda zamiarowaliśmy rozbić się gdzieś za siołem, ale wybraliśmy opcję noclegu z prysznicem, bo śmierdzieliśmy okrutnie po całym dniu marszu. Pallars Sobira, ten przybytek dla wędrowców w sezonie letnim prowadzi przesympatyczny señor, który pozostałą część roku spędza gdzieś pod Barceloną. Stamtąd sprowadza w pięciolitrowych butlach młode wino, które następnie rozlewa we flaszki o mniejszym litrażu i sprzedaje za euro czterdzieści amatorom tego trunku. Między innymi nam. W połowie butelki dołączył do nas 64-letni Brytyjczyk, który w pojedynkę przemierzał GR11, tyle że w kierunku odwrotnym do naszego. Degustowaliśmy trunek, gwarzyliśmy o życiu, wszechświecie i całej reszcie, czekając wieczerzy, której smaku i atmosfery do końca życia nie zapomnimy. Do wieczornej strawy zasiadło całkiem spore grono złożone z tramp pary, Brytyjczyka, trzech rodzin katalońskich oraz gospodarzy refugi. Najpierw podano gazpacho, z pomidorów z własnego ogródka, następnie quiche, sałatę, mięso panierowane, a do niego pieczone bakłażany i cukinie. Wyborny był też deser: pieczone jabłka z cynamonem, oblane karmelem, a tym, którym mało było słodkości zaserwowano także puszystą babkę...

piątek, 12 sierpnia 2011

GR11 Dzień dziewiąty


Àreu (1225m) - Tavascan (1120m)

 

Wczorajsza reanimacja w Àreu niestety demotywująco wpłynęła na chęci do dalszej wędrówki. Rozum nakazywał iść, dolne kończyny odpowiadały, że są już zmęczone. W tym miejscu należy podkreślić, że jak dotąd obydwie pary stóp trzymały się dzielnie, odporne na odparzenia, odciski i inne deformacje typowe dla tych części ciała. Na szczęście po godzinie marszu, nogi odnalazły zagubiony przez wczorajszy wypoczynek rytm.

Słońce znów próbowało udowodnić swoją wyższość nad maluczkimi, zsyłając snopy światła na już całkiem nieźle zabrązowioną skórę. d. kazał cieszyć się tym zjawiskiem, przywołując argument, iż będziemy tęsknić za takim nieznośnym upałem za parę tygodni, jak tylko wylądujemy w Aberdeen. Słuszna racja, ale wówczas nie byłam ze słońcem w najlepszej komitywie.


Na wysokości Coll de Tudela (2243m) zatrzymaliśmy, żeby chłonąć piękno przyrody. Dla takich widoków warto żyć. Nawet za cenę okrutnego pocenia się w słońcu.



Od tego miejsca iść nam było dane już tylko w dół, co w epoce sprzed osławionego zejścia z Portella de Baiau było moją ulubionym etapem wędrówki. Po drodze spotkaliśmy też kilku amatorów GR11, którzy okazali się obywatelami Izraela. O ile, pierwsza para, którą minęliśmy zdawała się miło kojarzyć naszą drogą ojczyznę ("Polish people are beatiful"), o tyle, młodzieniec, napotkany w następnym rzucie, jak tylko usłyszał, że jesteśmy z Polski, spojrzał na zegarek i oznajmił, że musi już iść.

Dystans między Àreu a Tavascanem wynosi około 18km. Tempo przejścia mieliśmy fatalne, za co odpowiedzialność wydaje mi się, można złożyć na nieprzyjazne zachowanie słońca i fatalny dobór rzeczy w plecakach, które ciążyły z każdym krokiem coraz bardziej. Li i jedynie.

Późnym popołudniem trafiliśmy do Tavascanu, niewielkiego miasteczka, którego życie towarzyskie skupiało się wzdłuż głównej ulicy z licznymi restauracjami i hotelami, między którymi znalazł się też niewielki sklepik, otwierany na życzenie klientów, z żydowskimi (nomen omen) cenami towarów.

Pozwoliliśmy sobie na wieczerzę w ogródku jednej z restauracji, jednak nie odczuliśmy satysfakcji konsumenckiej. Mało, drogo i bezpłciowo. Za to nocleg mieliśmy całkiem przyzwoity. Usadowiliśmy się z namiotem nad miasteczkiem, w ruinach domostwa z widokiem na jezioro...


czwartek, 11 sierpnia 2011

GR11 Dzień ósmy


Àreu

 

Nowy dzień rozpoczęliśmy od czynności higienicznych oraz doprowadzenia naszej podróżnej odzieży do stanu używalności za pomocą wody i mydła. Pierwszy posiłek tego dnia w postaci cafe con leche i madalenas (muffinki czy cupcaki, jak to woli) spożyliśmy w ogródku jedynego hotelu w Àreu. Potem nastąpiła seria posiłków. Zachłannie konsumowaliśmy regionalny ser, chorizo, soczyste pachnące pomidory (nie to, co te nędzne pomidorowe atrapy z Sainsbury'ego), popijając czerwonym winem i hektolitrami kawy.


Czas przepędziliśmy w sielskim otoczeniu lokalnej przyrody, tudzież obiektów kamiennej architektury obficie ozdobionej kwieciem.



środa, 10 sierpnia 2011

GR11 Dzień siódmy


Refugi de Coma Pedrosa (2260m) - Àreu (1225m)

 

O świcie słońce wychyliło się zza gór, by powoli, w nabożnym skupieniu omieść swymi promieniami każdy fragment doliny (w swej gwiazdorskiej wspaniałomyślności wysuszyło namiot, dzięki czemu z plecaka d. ubyło parę kilogramów). Obserwowaliśmy ten swoisty teatr światła w niemym zachwycie, pragnąc, żeby czas zatrzymał się na dłużej. 

 
Nieskazitelnie niebieskie niebo obiecywało, że będzie dzisiaj łaskawe, co przyjęliśmy z wdzięcznością, bo w perspektywie mieliśmy długi dzień na nogach. Jak się okazało był baaaaardzo długi. Ale po kolei...


Wyruszyliśmy w doskonałych humorach, zachęcani przez rześkie powietrze i łagodne słońce. Trasa przewidziana na dzisiaj prowadziła do Àreu, obliczona według przewodnika Paula Lucii na kilka godzin marszu. Pierwsze podejście wyniosło nas na spotkanie z małym stadem wysokopiennych koni. Zwłaszcza ten prezentował się dumnie...


Się szło się dalej mijając krystalicznie czyste jeziora. Na wysokości jednego z nich zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby pogawędzić z belgijskim studentem, który podążał w stronę Morza Śródziemnego. Belg, mając za sobą już kilka przygód z GR11, udzielił nam pożytecznych wskazówek. Szkoda, żeśmy spotkali go dopiero teraz, a nie jakieś parę dni wcześniej, bo pewnie nie przeklinalibyśmy tak często na nasz ekwipunek.


Zanim się obejrzeliśmy, już byliśmy na przełęczy Portella de Baiau (2757m), z której rozpościerał się fenomenalny widok na dolinę poniżej. W dali można było zobaczyć srebrzący się punkcik, którym potem okazał się być blaszany refugi, okiełznany przed ucieczką z miejsca stalowymi linami.



Zejście z przełęczy zaczęliśmy, kiedy w Radiowej Jedynce nadawano hejnał z Wieży Mariackiej. Po pierwszych krokach w dół, zorientowałam się, że mój los może mieć ten sam koniec, co żywot hejnalisty. Czyli marny. Co prawda Paul Lucia przebąkiwał w przewodniku o stromym osuwisku przy wejściu na przełęcz (analogicznie dla nas przy zejściu), ale te uwagi na papierze nie wyglądały tak groźnie, jak w rzeczywistości. Piarg szedł niemalże pionowo w dół i trzeba było ostrożnie stawiać kijki i stopy, żeby całość nie omsknęła się i nie runęła w siną dal (sine były głazy, kamienie, drobinki skalne u podnóża żlebu). W połowie drogi moja tolerancja wobec narodów świata zmniejszyła się o sympatię dla nacji francuskiej, której przedstawiciele próbowali dokonać zamachu na mój żywot, bez empatii napierając moim torem w górę i nie zważając na moje piruety z plecakiem i kijkami. Koszmarne zejście trwało jeszcze godzinę, ale dużo więcej czasu musiało upłynąć, zanim przestały trząść się moje łydki. Tylko d. dzielnie kroczył naprzód służąc mi werbalnym supportem i lojalnie oglądając się za siebie czy aby na pewno jeszcze idę.



Najwyraźniej w gwiazdach było zapisane, że moja kaźń ma mieć tego dnia rozmiar epopei, bo z każdym krokiem było już tylko gorzej. Trasa, która według przewodnika miała zająć około 4 godzin, wydłużyła się do 9. Co prawda, nie była wymagająca, obniżała się łagodnie przez spokojne doliny, ale wystawiała nas na intensywnie prażące słońce. Szliśmy tracąc entuzjazm wprost proporcjonalnie do zasobów wody i jedzenia, które ze sobą wzięliśmy. Upalne słońce odebrało mi najwyraźniej także rozum, ponieważ zapomniałam posmarować się kremem z filtrem, a kiedy już to uczyniłam, było już za późno i pierwsze bąble zaczęły pojawiać się na powierzchni łydek. W takich okolicznościach dowlekliśmy się na pole kempingowe w Àreu (za przyjemność noclegu dwóch osób z namiotem zapłaciliśmy 16,5 euro). Wówczas fazę początkową udaru słonecznego miałam już dawno za sobą. Dopiero następnego dnia dane mi było odzyskać formę młodej bogini...

wtorek, 9 sierpnia 2011

GR11 Dzień szósty


Ansalonga (1310m) - Refugi de Coma Pedrosa (2260m)

 

Na dzień dobry siurpryza pogodowa w postaci przymrozku, który rozpanoszył się na polu kempingowym, zamrażając powierzchnię namiotu i jego pałąki (może Jacek Dukaj osadziłby akcję drugiej części "Lodu" na Półwyspie Iberyjskim?). Dzwoniąc zębami, odprawiliśmy ekspresowo poranny ceremoniał "Wyjścia Na Szlak". Na szczęście rześkie powietrze i raźny krok tworzą idealną parę i szczękanie paszczęk wkrótce ucichło.
Wdrapaliśmy się na przełęcz Coll de les Cases (1965m) w towarzystwie jeszcze niewinnego przedpołudniowego słońca. Tutaj zatrzymaliśmy się na krótki postój, żeby objąć dłuższym spojrzeniem panoramę pełnych majestatu gór.


Z przełęczy szlak wiódł dość ostro w dół w stronę Arinsalu, gdzie skusiliśmy się na cafe con leche i croissanty. Wystarczył krótki rekonesans po miasteczku przy okazji sprawunków na dalszą drogę, żeby stwierdzić, że Arinsal zaprzedało duszę komercji turystycznej gubiąc gdzieś po drodze swój lokalny indywidualizm. Anglojęzyczne nazwy, Irish Puby i półki sklepowe uginające się od British Home Food miały sprawić przede wszystkim, że brytyjscy amatorzy pieszych wędrówek i sportów zimowych poczują się jak w domu.

Kiedy bez żalu opuszczaliśmy Arinsal , słońce wisiało już wysoko na niebie, próbując prześwidrować nas na wylot swoimi promieniami. Za miastem szlak biegł początkowo wzdłuż rozgrzanego asfaltu, ale szybko schował się w lesie, dając schronienie przed słonecznym żarem. Szliśmy niespiesznie, rozleniwieni upałem, co jakiś czas podskubując dorodne jagody z kęp borowin rosnących przy pnącej się w górę ścieżce; wymijani przez grupki niedzielnych turystów w białych adidaskach, których z kolei wymijaliśmy my, gdy ścieżka traciła swą łagodną naturę.


W końcu osiągnęliśmy Refugi de Como Pedrosa. Przestrzeń otaczająca schronisko, ciągnęła się aż po niebotyczne góry, a jej ogrom nieomal pozabwiał tchu...




poniedziałek, 8 sierpnia 2011

GR11 Dzień piąty

Encamp (1280m) – Ansalonga (1310m)

 

 
O 6:30 przywitała nas cisza, ciemność i chłód poranka, który niedługo przeistoczyć się miał w żar, dość mocno odczuwalny na skórze przywykłej przez ostatni rok do dość sporadycznego widoku słońca i to jeszcze zazwyczaj przez kilka warstw odzieży Szybki przemarsz przez uśpione jeszcze miasto doprowadził nas krętymi uliczkami starówki do kościółka górującego nad Encampem. Ostatnie spojrzenie wstecz, głęboki wdech i przed siebie, zakosami w górę zbocza, coraz wyżej, coraz cieplej. Po około 2 godzinach podchodzenia, głównie przez las [ na szczęście dla kremu z filtrem UV, który mógłby nie podołać ( jak się okazało kilka dni później, w innym miejscu – nie podołał)], osiągnęliśmy przełęcz Coll d'Ordino ( 1970m). Od tego miejsca leśną drogą, z licznymi przystankami na rosnące tu i ówdzie poziomki, zaczęliśmy zejście ku Ansalondze, która miała być celem naszego dzisiejszego dnia.

Czy znów zrzucić to na dbałość o szczegóły topograficzne przedstawione na mapie, które ni cholery nie chciały dopasować się do istniejących w terenie, wywołując lekką frustrację ( lekko powiedziawszy), czy też na temperaturę, wagę plecaków, które w Encampie zostały odchudzone o ( uwaga):
  1. koszulkę m,
  2. połowę kartek z zeszytu, bo pewnie i tak nie zapiszemy całego ( zapisaliśmy 1/4)
  3. połowę kilogramowego opakowania kuskusu
czy też po prostu zwykły hedonizm, ale zdecydowaliśmy się wybrać krótszy wariant dojścia do miejsca noclegu. Do tej pory jesteśmy wdzięczni hedonizmowi ( na twórcach mapy jeszcze niejeden raz wieszaliśmy psy) za tą decyzję. Okazało się bowiem, iż szlak wiedzie przez malownicze miasteczko Ordino, do którego zdecydowaliśmy się wrócić zaraz po rozbiciu się na polu namiotowym.




Upragniony prysznic, wypranie i rozwieszenie ubrań i ruszyliśmy z powrotem ku Ordino, by powłóczyć się po brukowanych uliczkach i może coś przekąsić. Z tym drugim jak zwykle mieliśmy problem, nie mogąc podjąć decyzji gdzie chcemy siąść, co zjeść, za ile... w końcu zdecydowaliśmy się na restauracje Topic przy hotelu Coma ( stoliki wzdłuż ulicy, która przechodzi przez starówkę, zaraz nad parkiem). Powodem dlaczego opisuje tak dokładnie gdzie lokal się znajdywał jest to, iż zjedliśmy tam w swoim życiu najlepsze calzone, kropka. Do posiłku kieliszek czerwonego wina, potem espresso i czysta radość z leniwie płynącego czasu.


niedziela, 7 sierpnia 2011

GR11 Dzień czwarty


Refugi del Riu dels Orris (2230m) - Encamp (1280m)

 

Nocleg na metalowych pryczach w refugio, dzieliliśmy z parą Hiszpanów z Barcelony, która postanowiła w ten weekend przejść szlak biegnący wzdłuż granic Andorry. Zaletą noclegu pod dachem była niewątpliwie oszczędność porannego czasu i wysiłku związanego ze składaniem namiotu. Wadą zaś panujący w środku zapach ogniskowego dymu, którym przesiąkliśmy my i nasze rzeczy.

Wyruszyliśmy na szlak zaraz po skromnym śniadaniu (pół chorizo na dwa żołądki, tylko tyle nam jedzenia zostało), z lekkim niepokojem obserwując poranne niebo, które zaciągnięte ciemnymi chmurami, dawało nam do zrozumienia, że nie zamierza być łaskawe. Zmotywowani wizją bijących piorunów, morza deszczu, a chyba najbardziej przez burczące brzuchy, szliśmy raźnym krokiem naprzód do Encampu.

O dziwo, nie rozpadało się i suchą nogą dotarliśmy na wielkie, niemalże w centrum miasta, pole kempingowe, ciasno zastawione namiotami i przyczepami kempingowymi (Carretera de Vila, Camping Internacional- 5,5 euro od osoby, tyleż samo od namiotu). Uszczknęliśmy trochę miejsca i dla naszego namiotu, by chwilę potem pomknąć pod prysznice, bo obcując z naturą nie łatwo dochować standardów higieny osobistej, a przecież myśmy chcieli do miasta, do restauracji, na wino czerwone...

Posileni pizzą, napojeni winem i pobudzeni espresso, przemierzyliśmy Encamp wzdłuż i wszerz, zgodnie uznając, że psucie wizerunku urokliwych miasteczek potworkami architektonicznymi jest zwyczajem transgranicznym...





sobota, 6 sierpnia 2011

GR11 Dzień trzeci

Cabana dels Esparvers (2068m) – Refugi del Riu dels Orris (2230m)


W nocy lejące się potoki wody z nieba, zamieniły szemrzącą rzeczkę w rwące potoczysko, wiatr próbował bezczelnie rozchylić poły namiotu, a od czasu do czasu dał się słyszeć głuchy łoskot piorunów...Rano zaś, jak gdyby nigdy nic, słońce wzeszło nad wyciszoną już doliną. Wdzięczni żywiołom, że pozostawili nas w jednym kawałku, zaczęliśmy poranny rytuał przed wyjściem na szlak...

Trasa, którą dzisiaj zrobiliśmy nie była wymagająca, pięła się spokojnie doliną, docierając na przełęcz zakosami, a dalej prowadząc łagodnie na terytorium Andorry. Zdecydowaliśmy się na nocleg w dolinie Riu dels Orris, mimo iż mieliśmy czas, żeby pokonać jeszcze jeden odcinek wyznaczonej na dziś marszruty.









Nasiąknięty po nocnej ulewie namiot rozpostarliśmy na trawie, a obok niego na karimatach nasze członki, żeby wygrzały się w ciepłym słońcu. Czas leniwie płynął, a my w nim leniwie trwaliśmy, obserwując niespieszny ruch obłoków po niebieskim niebie. W takiej atmosferze, obrazy miejskiej dżungli sprzed kilku dni, wydawały się tylko abstrakcyjnym wspomnieniem. Sam na sam z naturą, daleko od cywilizacji, dookoła ni żywego ducha...Czego chcieć więcej?