sobota, 20 sierpnia 2011

GR11 hasta la vista


Camping Aneto- Benasque- Barcelona

 

Ostatnie trzy kilometry z plecakami pokonaliśmy między polem kempingowym a Benasque, skąd mieliśmy dostać się autobusem do Barcelony. W Benasque okazało się, że na autobus trzeba będzie poczekać kilka godzin, zatem nasze kroki skierowaliśmy do szynku z tapas. Jedliśmy i piliśmy, jakbyśmy chcieli wyprzeć z pamięci dietę ostatnich tygodni: na śniadanie nieskomplikowane chorizo, zazwyczaj z czerstwym pieczywem, na obiadokolację zgrzebny kuskus z pasztetem. Plus porcje czekolady jako słodki doping. Teraz zaś hulanki, swawole. Oliwki, patatas bravas, tapas przeróżnej maści, a do tego koniecznie czerwone wino. Delicje! Za obżarstwo przyszło nam oczywiście zapłacić później w czasie podróży do Barcelony. Za każdym razem, kiedy autobus wchodził w zakręt (a wchodził programowo często, bo droga serpentynami się wiła), nasze żołądki były poddawane próbie wytrzymałości. Wydawało się, iż kierujemy się raczej w stronę Rygi niż Barcelony.

Powróciwszy na miasto łono, poczuliśmy się jak rybki akwariowe, które utraciły kontakt z bazą. Powietrze było duszne, gęste i lepkie. Ilość ludzi pędzących po chodnikach i sznury aut przesuwające się po ulicach przyprawiały nas o ból głowy. Po tym brutalnym zderzeniu z cywilizacją, pobyt w Pirenejach wydawał się być jedynie pięknym snem, z którego niestety przyszło się obudzić. Przyrzekliśmy sobie wtedy: Pireneje, we will be back!

 

Brak komentarzy: