środa, 17 sierpnia 2011

GR11 Dzień czternasty


Refugi de Colomers (2115m) – Lac Rius

 

Obudził nas jutrzenki blask. Wyruszyliśmy bez szemrania, bo zapowiadał się kolejny piękny dzień wśród gór skalistych i wysokich. Dreptaliśmy nieśpiesznie przez cały odcinek aż do Refugi dera Restanca (2010m), jakoże droga była usłana kamieniami i łatwo było koziołka wywinąć. Bliżej schroniska na ścieżce zaroiło się od jednodniowych turystów, więc na nich też trzeba było uważać.


W samo południe stanęliśmy nad jeziorem, opodal którego przycupnęło Refugi dera Restanca. Uznaliśmy, że w takich pięknych okolicznościach fauny i flory należy nam się odpoczynek i poczęstunek. Albumowy widok podziałał na nas hipnotyzująco i usypiająco. Podobnie odczucia towarzyszyły także licznym grupom niedzielnych turystów, którzy zalegali pokotem wokół jeziora. Dwóch takich piechurów, rodem z Francji, zagaiło nas półleżąc, co my takiego tutaj robimy z taaakimi wielkimi worami na plecach. Dla nich, podobne tygodniowe wyprawy z plecakiem i namiotem, były niczym wyprawy w kosmos. Jako spadkobiercy ducha tolerancji Rzeczpospolitej Obojga Narodów, wykazaliśmy się postawą uprzejmą i wyrozumiałą i nie szczędziliśmy odpowiedzi na francuskie pytania z pogranicza absurdu.


W końcu wyruszyliśmy w dalszą drogę. Bez specjalnego ładu i składu, zwłaszcza, że ścieżka obfitowała w kamienie utrudniające miarowy marsz. No i słońce jak zwykle bezpardonowo przypuszczało świetlny szturm. Na szczęście przesuwające się obok krajobrazy były w stanie odwrócić naszą uwagę od skwaru i znoju.


Kiedyśmy zatrzymali się na wysokości jeziora Lac Rius, przebrzmiała nona. Mieliśmy trochę czasu w zapasie, żeby dotrzeć do Refugi Sant Nicolau (1653m), gdzie planowaliśmy dzisiejszy nocleg. Jednak argumenty estetyczne przeważyły nad strategicznymi. Zeszliśmy ze ścieżki na brzeg jeziora i w miejscu, w którym jakiś poczciwy człek skonstruował kamienny wiatrołap, postanowiliśmy zabiwakować.


Rozpakowaliśmy podróżne manatki i wskoczyliśmy w zimną toń jeziora. Najwyraźniej nasze blade dyferencjały zadziałały jak latarnia morska wysyłająca sygnały świetlne statkom, bo po kilku minutach kąpieli ujrzeliśmy trzy persony porzucające ścieżkę i kierujące się w naszą stronę. Jak się wkrótce okazało, była to francuska rodzinka, która mając do dyspozycji otaczające nas hektary przestrzeni, postanowiła wybrać nasze towarzystwo. Przyszli, rozsiedli się trzy metry dalej, ani me, ani be, ani kukuryku. Po jakiejś godzinie poszli precz. No cóż. Ci Francuzi są jacyś inni.

Potem trwała już tylko cisza i spokój aż do samego rana.

Brak komentarzy: