Refugi de Colomers (2115m) – Lac Rius
Obudził
nas jutrzenki blask. Wyruszyliśmy bez szemrania, bo zapowiadał się
kolejny piękny dzień wśród gór skalistych i wysokich.
Dreptaliśmy nieśpiesznie przez cały odcinek aż do Refugi dera
Restanca (2010m), jakoże droga była usłana kamieniami i łatwo
było koziołka wywinąć. Bliżej schroniska na ścieżce zaroiło
się od jednodniowych turystów, więc na nich też trzeba było
uważać.
W
samo południe stanęliśmy nad jeziorem, opodal którego przycupnęło
Refugi dera Restanca. Uznaliśmy, że w takich pięknych
okolicznościach fauny i flory należy nam się odpoczynek i
poczęstunek. Albumowy widok podziałał na nas hipnotyzująco i
usypiająco. Podobnie odczucia towarzyszyły także licznym grupom
niedzielnych turystów, którzy zalegali pokotem wokół jeziora.
Dwóch takich piechurów, rodem z Francji, zagaiło nas półleżąc,
co my takiego tutaj robimy z taaakimi wielkimi worami na plecach. Dla
nich, podobne tygodniowe wyprawy z plecakiem i namiotem, były niczym
wyprawy w kosmos. Jako spadkobiercy ducha tolerancji Rzeczpospolitej
Obojga Narodów, wykazaliśmy się postawą uprzejmą i wyrozumiałą
i nie szczędziliśmy odpowiedzi na francuskie pytania z pogranicza
absurdu.
W
końcu wyruszyliśmy w dalszą drogę. Bez specjalnego ładu i
składu, zwłaszcza, że ścieżka obfitowała w kamienie
utrudniające miarowy marsz. No i słońce jak zwykle bezpardonowo
przypuszczało świetlny szturm. Na szczęście przesuwające się
obok krajobrazy były w stanie odwrócić naszą uwagę od skwaru
i znoju.
Kiedyśmy
zatrzymali się na wysokości jeziora Lac Rius, przebrzmiała nona.
Mieliśmy trochę czasu w zapasie, żeby dotrzeć do Refugi Sant
Nicolau (1653m), gdzie planowaliśmy dzisiejszy nocleg. Jednak
argumenty estetyczne przeważyły nad strategicznymi. Zeszliśmy ze
ścieżki na brzeg jeziora i w miejscu, w którym jakiś poczciwy
człek skonstruował kamienny wiatrołap, postanowiliśmy
zabiwakować.
Rozpakowaliśmy
podróżne manatki i wskoczyliśmy w zimną toń jeziora.
Najwyraźniej nasze blade dyferencjały zadziałały jak latarnia
morska wysyłająca sygnały świetlne statkom, bo po kilku minutach
kąpieli ujrzeliśmy trzy persony porzucające ścieżkę i kierujące
się w naszą stronę. Jak się wkrótce okazało, była to francuska
rodzinka, która mając do dyspozycji otaczające nas hektary
przestrzeni, postanowiła wybrać nasze towarzystwo. Przyszli,
rozsiedli się trzy metry dalej, ani me, ani be, ani kukuryku. Po
jakiejś godzinie poszli precz. No cóż. Ci Francuzi są jacyś
inni.
Potem
trwała już tylko cisza i spokój aż do samego rana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz